Strona główna | Mapa serwisu | English version
 
Proza > Powiastki sensoryczne > Schodowa

Schodowa
Dla nas już nie ma początku. Wszystko ma swoje miejsce bądź co bądź w środku, w grząskich słojach czasu. Ludzie nie również nie zaczynają się nagle. Ludzie są identycznie ciągli. Mówi się o nich jeszcze bez korzystania z konkretnego imienia: narodzi się Mesjasz, przyjdzie inny poeta, który zapamięta, komuś sprzeda się tę norę. Nie inaczej jest z umarłymi. Żywi dość długo niepotrzebnie uważają, by niechcący nie naruszyć ich zwyczajów.
   Ciągłość właściwie dotyczy też Schodowej. Niemożliwością byłoby wytoczenie jej klarownych granic. Sprawia wrażenie przebiegającej wszystkie miasta świata. Niewykluczone, że i te, w których mieszkamy.
   Nie wyróżnia się szczególnie architektoniczną finezją. Resztki brzydkich, pokurczonych starczo kamienic oddzielają od siebie pawilony usługowo-mieszkalne, gdzie na parterach mieszkańcy prowadzą swoje drobne interesy. Pośród cieszących się największym powodzeniem najwyżej plasuje się "szczęśćie zachodnie". Pobiło nawet spożywczaki i monopolowe. Gdzieniegdzie wznoszą się betonowe obozy, zamknięte w sobie osiedla, w których niezauważalnie jedni zostają uwięzieni, a inni więzią. Domów jedno- albo dwurodzinnych nie ma wcale. Przyczyną tego może być fakt, że tu już na pięćdziesięciu metrach kwadratowych ciężko się znaleźć.
   Ulicę wieńczy i nie wieńczy most, którego nigdy się nie przekracza i to nie z obawy, że po drugiej stronie nic nie ma. Raczej z niepewności, czy stamtąd z kolei jest jakieś wyjście. Na moście stoją skołowaciali spacerowicze, trzymając się dziecinnie balustrad i patrzą w szary sznur o regularnych skrętach i opalizującym uroku. Niektórych gubi wiara, że tą innością równie dobrze można oddychać.
   Po drugiej stronie wyrósł swego czasu nasyp. W dniu gdy był już wystarczjąco okazały, ktoś puścił plotkę, że to wulkan, ale ponieważ mieszkańcy Schodowej nie znają się na wulkanach, nie wszczęto powszechnego niepokoju. Tymczasem na szczycie wytrysnęło drzewko. Początkową i ogólną satysfakcję zaczęły wypełniać głosy o wyjątkowej nieporęczności owocu nasypowego drzewa. Spekulacje na temat domniemanej toksyczności. Zwolennicy owocu zbyt skupieni na jego nienaruszaniu, ji, zaniedbali tej odrobiny pielęgnacji, jakej to skromne drzewo od nich wymagało. Uschło bezprzytomnie. Dzieci wyszły z piaskownic i wspólnie rozkopały pagórek. Jak gdyby rzeczywiście nic się nie stało.
   W samych domach nic poza porządkiem dziennym. Ludzie kochają z obawy, że innej miłości nie będzie. Umierają, widząc siebie umierających we śnie bez sprzeciwu przebudzenia. Tego wymaga etykieta sytuacji. Z dawnych pokoi dziecinnych nie wypędza się diabłów, ale sprowadza własne, gdy zmieni się już swój stan skupienia. Reszta bierze się być może z przekonania, że w chwilę przyjdzie całe życie, kiedy ono jak rozproszone w powietrzu nabiera jego oczywistości, a każda oczywistość jest samą sobą utajona. Zdarza się, że życie kondensuje się nagle, przyjmuje jednoznaczny kształt, kolor czy zapach.
   Częściowo powietrzem jest myśl o śmierci. Umiera się tu, oprócz tego, że we śnie, pod wiatą przystanku tramwajowego, by potem robic to samo z suszarką w ręku i przez telefon. Co ciekawe wszyscy wierzą w życie po życiu, w jakiś fortunny ciąg dalszy, bo tego potrzebują, a w człowieka - bo jemu tego potrzeba. Wierzą nawet, pozwalając kasjerce w merkecie być winną grosik, podczas gdy dla nich wszystko dawno nabite na kasę.
Copywright by Martyna Franczuk